Polska muzyka rozrywkowa w służbie idei
Napisane przez Michał OsikaPo co jest muzyka? Dziwne pytanie, jak na początek, ale ciekawi mnie, czy któryś z czytelników właściwie zastanawiał się kiedykolwiek nad celem istnienia muzyki? Przecież towarzyszy nam ona od zarania dziejów, z tym że dawniej nie słyszało się jej tak często, bo nie było po prostu możliwości rejestrowania dźwięków. Odkąd pojawiła się taśma, radio i telewizja muzyka jest wszędzie. Ale czy my tak naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, czemu służy muzyka?
Bo na pewno służy pewnym kategoriom estetycznym i duchowym: rozrywce, obrzędowości oraz kontemplacji emocjonalnej. Zatem muzyka może przekazywać jakieś wartości. Tylko czy my je dostrzegamy? Czy może w obecnym świecie te wartości zostały już zapomniane na rzecz prostego relaksu? Przecież muzyka „ideowa” nie stanowi żadnej odrębności wobec reszty, czyli tej „zwykłej” muzyki, więc po co się nad tym zastanawiać? Okazuje się jednak, że tej ideowości w muzyce rozrywkowej, czyli tej „codziennej”, wcale nie ma tak mało.
Budujemy nowy dom, a mury runą…
Muzyka rozrywkowa jest popularna z definicji, ale w Polsce jej rozkwit przypada na czasy powojenne. Tak wyszło, po prostu. Oczywiście władza nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała tego faktu dla swoich celów. I to jest oczywiste. Tylko że tamta władza była bardziej antypolska niż polska, więc siłą rzeczy Polacy stali się ofiarami ciekawego zabiegu propagandowego: któżby pomyślał, tańcząc do walczyka „Na prawo most, na lewo most” i podśpiewując sobie go pod nosem, że ten tekst to tak naprawdę kompozycja mająca na celu wywołać uśmiech z myślą, jaka ta socjalistyczna Polska jest piękna! Przecież piosenka jest wesoła, fajna, więc co w tym złego? Według stalinowskiej władzy nic. Tego typu piosenki jak „Czerwony autobus” czy „Budujemy nowy dom”, wykonywane przez słynny Chór Czejanda, złożony z rewelersów pod skrzydłami Władysława Szpilmana (kompozytora żydowskiego pochodzenia, który podjął współpracę z powojennymi władzami – na szczęście tylko na tle kulturowym), były zakorzeniane w głowach Polaków jako wspaniałe przeboje ich młodości. Pewnie wielu z nich do dziś je nuci z nostalgią, bo nigdy się nie zastanowili nad właściwym sensem tych wesołych i niepozornych słów. No cóż, ideologia komunistyczna i propaganda sukcesu wciskały się nie tylko oczami, ale i uszami, i to podświadomie.
Pomiędzy takimi „czerwonymi gwiazdkami” w pewnym momencie mocno zaświeciła inna gwiazdka, jednak nie czerwona, a po prostu gwiaździsta.
Franciszek Walicki, młody dziennikarz interesujący się zachodnią muzyką, pragnąc popularyzować w Polsce rock’n’roll, wmówił władzom, że to muzyka czarnoskórych, antykapitalistycznych robotników, którzy pałają taką samą „miłością” do swych burżuazyjnych wyzyskiwaczy, co PZPR i Kreml, zatem należy śpiewać ich muzykę w Polsce. Powiedział to z pełną powagą. I – o dziwo – udało się: zaczęły powstawać pierwsze zespoły, określane w Polsce jako big-bitowe (bo amerykańskie określenie „muzyki rockowej” mogło być zbyt kontrrewolucyjne). Mimo notorycznych problemów, jakie napotykali muzycy w PRL-u (chociażby przymusowe ścinanie długich włosów – sic!), rockowe koło zamachowe ruszyło z tak ogromnym impetem, że przyczyniło się później do obalenia tych, którzy tej muzyce byli przeciwni. Bo przecież to nie przystoi, żeby nagle Jarocin stał się bardziej popularny wśród młodzieży niż „patriotyczny” Festiwal Piosenki Żołnierskiej! Różnica była taka, że to idee władz, a nie rockmenów, nie podobały się młodzieży. Jak to pięknie podsumował zespół Turbo w utworze „Dorosłe dzieci” – Nie zostało pominięte już nic / Tylko jakoś wciąż nie wiemy jak żyć. Wciskanie „odpowiednich” ideałów okazało się zgubne. Przypadek zespołu TSA, który za piosenkę „Pierwszy karabin”, której tekst był skierowany do zomowców, dostał dwuletni zakaz wydawania płyt, doskonale obrazuje panujące zjednoczenie muzyków – w obliczu ucisku nie śpiewali oni o byle czym, ale w imię pewnych idei. Idei walki z komunizmem. Młodzież to podchwyciła i na koncertach Perfectu śpiewała: „Chcemy bić ZOMO” zamiast: „Chcemy być sobą”.
Typowymi antysystemowcami nie byli jednak szalejący rockowcy, a „dystyngowani” bardowie. Kaczmarski, Łapiński, Gintrowski – trio, które śpiewało bez owijania w bawełnę. Byli niewygodni do tego stopnia, że od pewnego momentu swoje albumy musieli wydawać albo na emigracji, albo nielegalnie. Obok nich twórcy studenccy, tacy jak Jacek Zwoźniak, prezentowali satyrę ośmieszającą władzę. W przypadku tychże muzyków ta twórczość nie tylko była wyrazem buntu, ale i spełnienia artystycznego. Dlatego po oficjalnym upadku komunizmu i tak zwanej transformacji artyści wykonujący repertuar ideowy, a nie typowo rozrywkowy, stali się mniej potrzebni społeczeństwu, odeszli trochę w zapomnienie. Ale czy na pewno to jest tak, że od tego momentu pozostała już tylko rozrywka dla rozrywki i sztuka dla sztuki? A może ci ideowcy nadal się pojawiają, tylko się jakoś kamuflują?
Wiara się tli i jeszcze nie umarła
Nie wszystko, co ideowe, musi być wprost. A w każdym razie nie aż tak. Jakiś czas temu na polskiej scenie muzycznej pojawił się pewien zespół, który zdecydowanie odbiega od innych, jeśli chodzi o teksty. Bo ile jest zespołów, które z utworami wyraźnie propagującymi wartości chrześcijańskie przedarły się aż na szczyty list przebojów? Z pewnością niewiele i z pewnością każdy jeden jest czymś interesującym. Bo przecież łatwiej jest śpiewać o byle czym, tak jak inni. Skoro to się sprzeda, to po co ryzykować? Po co się degradować do jakiejś niszy, skoro można tak łatwo i przyjemnie? Ano właśnie, w przeciwieństwie do innych zespołowi, który mam na myśli, udało się tworzyć „sprzedajną” muzykę, nie dość, że chwytliwą, to w dodatku niepozbawioną sensu, ponadto reprezentującą pewien muzyczny poziom, bardzo przyzwoity. Mowa oczywiście o zespole Luxtorpeda.
Nie powinno dziwić, że legenda polskiego rocka i metalu Robert ‘Litza’ Friedrich tworzy teksty o tym charakterze, przecież zakładał on Arkę Noego, gra w chrześcijańsko-rockowym 2TM2,3. Pozostali muzycy też są związani z muzyką chrześcijańską: Kmiecik i Drężek grają w Tymoteuszu (tak się też zwykło mawiać na zespół 2TM2,3 – polecam sprawdzić te sigla w Biblii), a Krzyżaniak współpracował z Armią. Przemysław ‘Hans’ Frencel tworzył z zespołem hip-hopowym 52 Dębiec, w którym od czasu do czasu również można się doszukać utworów o wymowie chrześcijańskiej. Tacy artyści w naturalny sposób sami z siebie chcą poruszać pewne kwestie. Niektórych za to może zdziwić fakt, który mnie natomiast bardziej raduje i cieszy – to się sprzedało! Ba – dotarło do świadomości fanów! To świadczy o tym, że wciąż istnieją na tej planecie ludzie, którym nie wystarczy zwykły utwór do poskakania przy głośnikach i zrobienia pogo na koncercie. Nadal są wśród nas ci, których raduje Dobra Nowina pod postacią muzyki rozrywkowej i wcale nie są oni starymi emerytami latającymi co dzień do kościoła! Ach, czuję się nieosamotniony!
Przejdźmy może do konkretów, co by powątpiewający mogli uwierzyć mym słowom. Najlepiej po prostu posłuchać sobie utworów tego zespołu. Piosenka „Wilki dwa” mówi o wewnętrznej walce dobra ze złem, o niszczeniu w sobie negatywnych myśli. „Mambałaga” również dotyczy porządkowania siebie od środka, ale bardziej pod kątem wyrzucania z siebie zbędnych wspomnień, zamieniania ich na te pozytywne, jak miłość czy radość.
„Nieobecny nieznajomy” to piękne odwołanie do biblijnej przypowieści o synu marnotrawnym, tylko jakby od drugiej strony: podmiot liryczny wybacza swemu ojcu, który o nim zapomniał. Mówi, że nigdy nie jest za późno / stanąć znów tak blisko. Jakże to życiowe! „J.U.Z.U.T.N.U.K.U.” zaś mówi o odrzuceniu egoizmu na rzecz myślenia o innych ludziach, o stawianiu „Ty” przed „Ja”. Ciekawym tekstem jest ten z utworu „Za wolność” – podkreśla wagę tej wartości, tak po prostu: lepiej krwi utoczyć w bruk ulicy / umrzeć wolnym człowiekiem niż żyć jak niewolnicy. Święte słowa!
Jak mówi sam Litza:
Treści, które chcemy powiedzieć, są bardzo ludzkie, przez to odpowiedź ludzi na koncertach i poza koncertami jest taka ludzka, że „to mi pomogło; oprócz muzyki dostaję jeszcze jakiś bodziec do tego, żeby reflektować nad moim cierpieniem, nad moim życiem, nad moim sensem życia” i to jest coś, co nam bardzo pomaga. (…) Myślenie, że jest się kimś lepszym od drugiego jest zawsze niszczące i destrukcyjne.
Trudno się nie zgodzić z Litzą. Pielęgnowanie dobrych wartości jest wspaniałą rzeczą, obowiązkiem każdego człowieka. Każdy to robi na swój sposób. Akurat chłopaki z Luxtorpedy wykorzystali swoje talenty bardzo dobrze, nie zakopali ich, lecz zainwestowali, a teraz czerpią radość z radości innych ludzi! To jest największa nagroda, jaką może otrzymać artysta. Dla muzyka, którego twórczość jest przepełniona sensem, pomaga innym, dodaje ducha i sprawia, że człowiek naprawdę zaczyna się zastanawiać nad sobą, by stać się lepszym, jest to nagroda za jego służbę dla innych. Służbę zupełnie bezinteresowną.
Polacy nie gęsi, swój język pamiętają
Gdyby ktoś teraz włączył pierwsze lepsze radio, to najprawdopodobniej usłyszy utwór w języku angielskim. Nie tylko w Polsce, ale w ogóle. Taka moda, taki rynek – łatwiej się przebić z utworem po angielsku, co nie powinno w sumie nikogo dziwić, bo język ten pozwala na ewentualny eksport twórczości – angielski jest współcześnie niczym łacina, większość ludzi na całym świecie go zna, a nawet jeśli go nie zna, to dobrze się go słucha. Oczywiście można z tym polemizować, bo za najbardziej śpiewne języki uznaje się przecież hiszpański oraz rosyjski (wraz z pochodnymi: ukraińskim itd.). Dlatego tym bardziej zdziwiło mnie pojawienie się płyty z muzyką artystów litewskich śpiewających w języku polskim, w dodatku wydana sumptem naszym, państwowym. Czyżby władze III Rzeczypospolitej przypomniały sobie o swoich synach i córkach licznie zamieszkujących Litwę? I tak, i nie.
Już wyjaśniam. Płyta „Muzyczne Rodowody. Litwa” jest współfinansowana w ramach środków polonijnych Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Jak można przeczytać na oficjalnej stronie internetowej przedsięwzięcia:
Pierwszy z serii album –„Muzyczne Rodowody. Litwa” prezentuje twórczość młodych polskich muzyków z Litwy. Ta różnorodna i porywająca muzyka pokazuje świat widziany oczami naszych rodaków z Litwy – świat, w którym najważniejsze są muzyka, pozytywne emocje i otwartość na drugiego człowieka.
W planach są kolejne wydawnictwa. Brzmi super, wreszcie MSZ zrobiło minimalne minimum w stronę Polaków za granicami (chociaż lepiej by było, gdyby zrobiło coś, co realnie mogłoby polepszyć ich sytuację, no, ale od czegoś trzeba zacząć – szkoda, że tak późno). Na albumie znajdują się zatem utwory Polaków tworzących na Litwie. Od artystów popowych (Jańka z Wilna, Rob Błaszkiewicz ‘Colton’), poprzez pop-folk (Black Biceps, StaraNova) czy ska/ punk (Saint Oil Sand, Will’N’Ska), aż po hip-hop (Filmik), indie rock (Kite Art), jazz (Jan Maksymowicz), a nawet melodic metal (Berserker). Autorem krótkich przerywników na płycie jest Michał Bąk. Są to wykonawcy mniej lub bardziej znani, jedni tworzą na co dzień po polsku, inni nie, ale łączy ich jedno – wspólnota i przywiązanie do polskości. I właśnie aby tę polskość propagować, wzięli oni udział w Muzycznych Rodowodach.
Wszystko brzmi fajnie, wystarczy zatem kupić płytę i cieszyć się muzyką razem z jej autorami, prawda? No właśnie nie. Płyta jest dostępna do odsłuchu tylko na stronie internetowej wydarzenia, czego nie rozumiem, bo gdyby ją wydać w formie fizycznej, a zarobione pieniądze przeznaczyć np. na pomoc Polakom na Litwie, to by nie tylko przypomniało o naszych rodakach żyjących za granicą, ale i wspomogło tych najbardziej potrzebujących. Przecież taka płyta byłaby przykładem pozytywnej propagandy: krzewiłaby wśród litewskich Polaków przywiązanie do Narodu, zaś nam tutaj, w Polsce, przypominałaby o naszych braciach mieszkających za granicami z dziada pradziada. No ale pewnie takie posunięcie nie spodobałoby się władzom Litwy, z JE Dalią Grybauskaite na czele, po co więc nasze MSZ miałoby się o coś takiego starać? Aż się prosi słowo nasze dać w cudzysłów…
Cóż, jak zwykle dobra intencja zostaje zmarnowana przez mierną organizację (bo wykonania muzyczne są oczywiście bardzo dobre). Mimo wszystko pozostaje nam posłuchać tych utworów, choćby z szacunku do rodaków, którzy nie zapomnieli o swoich korzeniach. Słowa rapera Filmika stają się w tym momencie swego rodzaju wyznaniem, które należy sobie wziąć do serca:
Chcesz czy nie, reprezentuję polski hip-hop w Litwie / Tak już jest, że innym posługuję się językiem.
Oto Raps Mickiewicze
Chyba każdy z nas pamięta z lat szkolnych Mickiewicza. Nie każdy go lubił, ale parafrazując klasyka, każdy wie, że Mickiewicz wielkim poetą był, toteż jakiś szacunek do wieszcza gdzieś w głębi pozostał. Wielu spośród młodego, medialno-podwórkowego pokolenia, do którego i ja się zaliczam, wychowało się na kulturze popularnej, zatem ów Mickiewicz nie był dla nas taki oczywisty jak tekst przeciętnego zespołu rockowego bądź hip-hopowego. Z tego powodu wiele osób nawet jeśli całym sercem szanuje wielkich polskich twórców, to personalnie nie lubi ich twórczości, bo po prostu jest ona diametralnie inna niż jego ulubionych artystów. I właśnie z myślą o tych osobach Rychu Peja, zachęcony przez Narodowe Centrum Kultury, zarapował właśnie Mickiewicza.
Na początek parę informacji o przedsięwzięciu. NCK zamówiło u Pei nagranie fragmentów „Wielkiej Improwizacji” Mickiewicza. Utwór towarzyszy wydaniu książki „Raperzy kontra Filomaci” oraz „Antologii Polskiego Rapu”. Mimo tego, że rapowanie poezji to co innego niż własnych tekstów, Peja podjął się wyzwania – spodobało mu się. Raper wczuł się z łatwością w nietypową jak na hip-hop budowę wiersza. Jak mówi:
„Najtrudniejsze były staropolskie słowa, dlatego musiałem zwrócić uwagę na dykcję. Myślę, że z powodzeniem ogarnąłem całość. Może tak łatwo mi poszło, ponieważ znalazłem w tym tekście dużo swoich emocji: skłócenie ze światem i z Bogiem, poczucie mocy, odrzucenie autorytetów?”
Utwór można znaleźć w Internecie, polecam posłuchać jako ciekawostkę. W końcu nieczęsto mamy do czynienia z interpretacją utworów naszych narodowych wieszczów przez artystów z kręgu kultury popularnej.
A teraz moja opinia. Na wstępie muszę przyznać, że pomysł na takie synkretyczne dzieło bardzo mi się podoba. Jednak już po wysłuchaniu utworu mam pewne wątpliwości. Rozumiem, że muzyk wczuł się w tekst, ale zapomniał o bardzo ważnej sprawie – kontekście „Wielkiej Improwizacji” w Dziadach. Improwizujący Konrad chce ratować Naród Polski, zatem wzywa Boga, aby Ten dał mu Swe moce, przy okazji podważa Jego autorytet. Niby raper się z tym utożsamia, ale: czy chce ratować Polaków? Nie, zatem kontekst został zignorowany, a sens słów z trzeciej zwrotki totalnie wypaczony. Gdyby muzyk zinterpretował tylko te fragmenty „Wielkiej Improwizacji”, które są manifestem artysty i potęgi jego twórczości – nie miałbym się do czego przyczepić. Jednak mimo że ogólne odczucia mam mieszane, ostatecznie przychodzi mi ocenić tę piosenkę pozytywnie. Nie do końca podoba mi się interpretacja, jednak sam zamysł oraz całościowe wykonanie bardzo szanuję.
Artyści pierwszymi ludźmi w Narodzie
Żyjemy w czasach, w których pewne wartości są oddalane na drugi plan w imię błahostek i własnych spraw. Kultywowanie tradycji narodowych leży nie tylko w naszym interesie, ale jest obowiązkiem względem Ojczyzny i Narodu. Pamiętanie o bohaterach, nie tylko tych najsłynniejszych, ale i tych mniej znanych jest naszą domeną jako ludzi, którym zależy na przyszłości społeczeństwa. Przypominanie młodemu pokoleniu o wielkich, narodowych twórcach jest obowiązkiem nie tylko ludzi kultury, ale także przeciętnych współrodaków, bez względu na preferencje artystyczne. Jak pisał Roman Dmowski: „Artyści są dziś poniekąd pierwszymi ludźmi w narodzie”. Nie każdy musi biegać z karabinem po lasach, by stać się bohaterem. Czasami wystarczy, że po prostu krzewi polskość z piórem bądź gitarą w ręku, aby narodowie wżdy postronni znali...