Statystyczny człowiek prawicy XXI wieku nie rozumie na ogół, czym jest sztuka współczesna i co się za nią kryje. Powiedzmy sobie prawdę – to, co dzisiaj uważane jest za sztukę, w większości w ogóle go nie interesuje.
Jest więc jak członek zagubionego w amazońskiej dżungli pierwotnego plemienia, który, patrząc na przybywających białych ludzi, nie obejmuje potężnego zjawiska, na które nie ma większego wpływu, a które decyduje o wielu rzeczach wokół niego. Przeważnie jego jedyną reakcją jest głęboka pogarda i odmowa uczestnictwa w rytuałach, których nie rozumie bądź nie chce rozumieć. Jeżeli już wypowiada się na temat sztuki, widać, że mentalnie tkwi swoją wrażliwością w świecie pojęć sprzed 100-150 lat – w świecie wyobrażeń o nie istniejącym już zjawisku, które dziś nie ma do zaoferowania nic poza sztucznością. Nie chcę tutaj oczywiście sprowadzać do jednego mianownika wszystkich tych, którzy po prawej stronie labiryntu w swoich mniejszych czy większych niszach prowadzą projekty muzyczne, teatralne, literackie. Przyznam się, że jestem pełen podziwu dla twórczości Daniela Landy, Thompsona, Mishimy czy na naszym rodzimym podwórku Jacaszka, Michała Świdra, Herberta, Ziemkiewicza czy Rymkiewicza. Jest ich nawet całkiem sporo, jednakże nie mają oni większego wpływu na ruch w głównym nurcie współczesnej sztuki. Ma to swoje „plusy dodatnie i ujemne”, choć w chwili obecnej dostrzegam niestety więcej minusów takiej sytuacji. Co prawda jako „prawica” nie uczestniczymy we współczesnym akademizmie antysztuki, ale nie rozumiejąc tego, czym ona jest, nie rozumiejąc języka ani ideowego kręgosłupa naszych wrogów (nie bójmy się tego słowa, ponieważ sami tak właśnie jesteśmy przez nich postrzegani) nie możemy chwycić ich za gardło, stworzyć realnej i atrakcyjnej alternatywy, a w konsekwencji zniszczyć ich własną bronią. Narażamy się na to, iż bunt, który musi w końcu obalić współczesną antysztukę, nie wyjdzie z naszych nisz i będzie raczej dziełem artystów nowej ery, którzy zbudują nową sztukę bez nas i bez dziedzictwa niesionego przez nas w głowach i marzeniach.
Tutaj w końcu dochodzimy do sedna sprawy, tzn. dlaczego sztuką, czy też antysztuką, należy się interesować. Jest ona uprzywilejowanym miejscem działalności wywrotowej, ponieważ ma spore (choć dzięki hermetycznej antysztuce znacznie mniejsze niż kiedyś) oddziaływanie duchowe. Skoro posłużyła naszym wrogom do obalenia „świata naszych wartości”, to może być również skutecznym narzędziem do wywrócenia współczesnego świata. Jest to możliwe, ponieważ w wyrosłym z aktu tworzenia buncie sztuka urzeczywistnia bardzo często to, co ma dopiero nastąpić w innych dziedzinach życia społecznego za dwa-trzy pokolenia. Po prostu - aby przy tworzeniu na gruzach antysztuki sztuki przyszłości nie doszło do zerwania z naszym zachodnim dziedzictwem, musimy sami stać się awangardą nadchodzących zmian. Nie będziemy nią, jeżeli nie poznamy naszych wrogów, nie nauczymy się ich języka, nie będziemy potrafili wykorzystać ich słabości do przyśpieszenia ich zagłady. Co ciekawe, gdy z bliska przyjrzymy się dzisiejszej antysztuce, dojrzymy gnijącą marnotę, która jest dotknięta głęboką i prawdopodobnie śmiertelną chorobą. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że jej koniec nadchodzi – wolno, bo wolno, ale nadchodzi. Zbrodnią byłoby nie pomóc jemu skutecznie odejść z tego świata, a przynajmniej uświadomić wszystkim w około, że król jest nagi.
Anatomia trupa
Na pocieszenie prawicowej ignorancji muszę przyznać, że również główny nurt dzisiejszej antysztuki sam nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie czym ona właściwie jest. Od dłuższego czasu nie jest już ona tworzeniem piękna, ale też wszystkie inne definicje głoszące, iż jest odtwarzaniem rzeczywistości, wywołaniem wstrząsu, tworzeniem bez reguł, tym, co wisi w muzeach, strumieniem świadomości, wszystkim, są zbyt wąskie. Tym, co ich różni od nas, jest to, że oni przynajmniej czują się w tej nieokreślonej magmie jak w domu, decydują arbitralnie, co sztuką jest, a co nie (zgodnie z maksymą marszałka Goeringa „O tym, kto w Luftwaffe jest Żydem, decyduję ja”) i mniej więcej rozumieją, jak działają rządzące nią mechanizmy. Osiągnęli w tym taką perfekcję, iż tworząc swoje artystyczne gówna potrafią świetnie żyć z uprawiania sztuki za publiczne pieniądze, pozostając w większości poza jakąkolwiek kontrolą, która z automatu uważana jest za zamach na największą świecką świętość, jaką jest „wolność twórcza”.
Współczesna antysztuka zrodziła się z początkiem XX wieku, jednakże jej źródeł należy szukać co najmniej cztery wieki wcześniej, gdy w miejscu poszukiwania piękna w sztuce pojawiło się poszukiwanie oryginalności. Ponieważ trudno byłoby stworzyć współczesną definicję (anty)sztuki, wydaje się, że najlepiej zrozumiemy, czym ona właściwie jest, jeżeli dostrzeżemy, że do jej istoty – jej głównego nurtu - należą dewiacje seksualne, zachowania bluźniercze i świętokradcze, choroby psychiczne, drastyczne samookaleczenia, ofiary ze zwierząt, akty samobójcze. Jej istotą jest rewolucjonizm, kosmopolityzm, kult absurdu, prowokacja i perwersja. Co prawda jej twórcy deklarują brak jakiegokolwiek programu, ale w praktyce trudno nie dostrzec, że do jej założeń należy niechęć wobec kultu piękna, mentalności ateńskiej i pęd za nowością, oryginalnością i prowokacją – permanentny duch skandalu. Tradycyjne funkcje sztuki, takie jak poszukiwanie piękna i prawdy, nie są istotne. Nie jest dziś ważne przygotowanie warsztatowe artystów i jakość ich dzieł. Współcześnie działalność człowieka staje się sztuką tylko o tyle, o ile niesie w tłum pożądane przesłanie społeczne i polityczne. Mówiąc obrazowo: współczesna sztuka stała się propagandą, pasem transmisyjnym, mającym za zadanie zbudowanie nowego, przepełnionego ideami współczesnej lewicy człowieka. Co ciekawe, antysztuka obrosła mnóstwem napuszonych, przekombinowanych bobos (bourgeois-boheme). Ich symbolem stała się ostatnio skuteczne wykpiona Pola Dwurnik, która na łamach „Gazety Wyborczej” raczyła czytelników swoimi błyskotliwymi refleksjami z pobytu na artystycznej emigracji w Berlinie. Polecam wszystkim ten pretensjonalny bełkot o śniadaniach, pseudokochankach, smokach ladaco, popielniczkach z kłami i innych bzdetach, które wypełniają jej świat.
Jeden z najciekawszych badaczy i krytyków antysztuki, rumuński filozof Mircea Eliade, zwrócił uwagę, iż obecnie im bardziej artysta jest obrazoburczy, niedorzeczny i niedostępny, tym bardziej jest chwalony, rozpieszczany i wielbiony. Doprowadziło to do nowego akademizmu awangardy, w którym dzieło nie biorące pod uwagę tego konformizmu naraża się na stłamszenie. Jeżeli współczesny artysta nie walczy z tym, co towarzysze-artyści uważają za godne zniszczenia, nie może liczyć na wsparcie i poklask. Nie bez powodu najciekawsze dzisiaj z „artystycznego” punktu widzenia okazują się np. zdjęcia obrazujące ciężką sytuację gejów w Rosji, że „najlepiej” śpiewają brodate kobiety, a „najgłębsze” filmy to te ilustrujące problem „szalejących” wokół nas ksenofobii i antysemityzmu. W konsekwencji doszło w ten sposób do kryzysu kreatywności artystycznej, a w miejsce szoku odbiorców pojawia się kpina i znudzenie. Do głównego nurtu nie dotarło jeszcze, że ciągłe rzucanie się celem niszczenia tego, co już zostało zniszczone, co dawno wyparto, jest już jedynie powtórzeniem i nudną epigonią. Oczywiście postawy takie są do zwalczenia jeszcze na peryferiach i to może stanowić (słabe, bo słabe) paliwo dla niesienia płomienia świętej rewolucji. Na szczęście powtórzenia zabijają sztukę, a liczba rozwiązań skrajnych jest ograniczona, co z każdym kolejnym aktem twórczym wiedzie do wyczerpania kopalni surowców antysztuki. Doprowadziła ona do tego, iż przez swoją obsesyjną walkę z tym, czego już dawno nie ma, stała się nudna i odtwórcza. Antysztuka po prostu nie może istnieć bez sztuki i kanonów, które niszczy. Wraz z ich zniszczeniem umiera. Skoro sztuka jest negacją i zanegowała właściwie wszystko, straciła moc do dalszej walki. Skoro ma przezwyciężać kanony, nie może istnieć bez obalanych kanonów – staje się bez nich niezrozumiała. W konsekwencji sztuka z buntu stała się dobrze opłacaną profesją, która żyje coraz mniej zrozumiałym dla współczesnych mitem założycielskim, a awangardy już nie ma, ponieważ wszystko jest awangardą. Woda jeszcze płynie, ale źródło już wyschło.
W stronę sztuki po antysztuce
W łonie samej antysztuki właściwie od samego początku pojawiały się prądy, które próbowały zmienić bieg pędzącej ku destrukcji przeszłości rzeki. Historycy sztuki zwrócili uwagę, iż pomimo że antysztuka z definicji odrzucała piękno i stawała wobec niego w opozycji, jednocześnie w twórczości swoich najwybitniejszych przedstawicieli nie potrafiła się z tegoż piękna wyzwolić. Przywołać tu należy chociażby opinię Marii Rzepińskiej o najbardziej utalentowanych surrealistach, u których piękno, potępione i wygnane jednymi drzwiami, często wracało drugimi w innej, atrakcyjnej, niezbanalizowanej postaci. Nie można tutaj nie wspomnieć, że główny nurt antysztuki był krytykowany przez takich artystów jak Salvador Dali czy Le Corbusier. Przywołać należy również tak wybitne postacie jak poeta Ezra Pound czy twórcy skupieni w stworzonym przez Mario Sironiego Novecento Italiano - jednym z głównych nurtów włoskiego futuryzmu. Nie udało im się zawrócić biegu artystycznej rewolucji, jednakże stali się dowodem, iż antysztuka nie odniosła nigdy pełnego zwycięstwa nad naszym światem i tym, co jest dla nas cenne. Również dzisiaj istnieją grupy współczesnych artystów-partyzantów, którzy świetnie radzą sobie z rozbijaniem akademizmu antysztuki. W Polsce takim przykładem może być formacja The Krasnals - jej zamiarem jest obnażanie hipokryzji, akademizmu, odtwórczości i zastoju współczesnej antysztuki, wykazywanie ideologicznych i merkantylnych, a nie artystycznych celów rzeczonej. Jednym z jej głównych celów jest środowisko „Krytyki Politycznej” i podejmowane przez nie działanie, mające przekształcić współczesną sztukę w lewacką propagandę. Grupa jest bardzo skuteczna, ponieważ jej anonimowi członkowie świetnie znają realia i praktykę głównego nurtu, dlatego właśnie potrafią uderzyć swoimi akcjami antysztukę w czuły punkt. Okazuje się, że współcześnie najskuteczniejszą bronią, kruszącą okowy akademizmu antysztuki, jest ta autentyczna wolność twórcza, która kpi sobie
z narzuconej sztuce lewicowej poprawności politycznej. Musimy tu wspomnieć również o inicjatywach artystycznych odwołujących się do emocji wypartych i marginalizowanych w dyskursie nowoczesności – patriotyzmu i poczucia narodowej wspólnoty. Stały się one na tyle widoczne dla głównego nurtu, iż podjęto próbę ich wykpienia podczas zorganizowanej w 2012 r. w Muzeum Sztuki Nowoczesnej ekspozycji „Nowa sztuka narodowa”. Wystawa ta została świetnie zdiagnozowana przez Marka Horodniczego (redaktora naczelnego magazynu „44/Czterdzieści i Cztery” oraz „Frondy”). W artykule Koncesjonowana sztuka narodowa opisał on mechanizm nieukrywanej pogardy i dystansu kuratorów do „obcych i groźnych” idei, które czają się w naszym kraju na obrzeżach sztuki współczesnej. Główny nurt musiał poczuć się zagrożony, skoro postanowił przyjrzeć się peryferiom, przedefiniować i wyśmiać to, co się tam dzieje. Nie mam jednakże złudzeń - do obalenia współczesnego akademizmu potrzeba nam czegoś więcej, niż niszowych zespołów, grafiki, pomników i wlepek. Dziś pilnie potrzeba wizji nowej sztuki po antysztuce i odwagi, aby oderwać od publicznego koryta współczesnych lewicowych wyrobników i epigonów. Stawiana diagnoza o końcu współczesnej antysztuki, jej wyczerpaniu i powolnym wypalaniu rodzi po prostu pytania o to, czym będzie sztuka po upadku współczesnego akademizmu antysztuki. Bezsprzecznie nie ma już również powrotu do akademizmu i kopiowania sztuki sprzed nastania obecnej ery. Obie kopalnie wyczerpały się i nie ma do nich powrotu. Nowa sztuka powinna umieć wydobyć to, co najlepsze z przeszłości, w tym z dziedzictwa antysztuki, i pchnąć naszą kulturę w stronę odrodzenia. Może to niektórych szokować, iż nowa sztuka powinna sięgać również do spuścizny zdegenerowanej antysztuki, jednakże nie sposób pomyśleć, aby sztuka Nowej Ery była wyłącznie powrotem w stronę piękna. Nie potrafię sobie wyobrazić przyszłej sztuki nowoczesnej bez pierwiastka buntu wobec zastanej rzeczywistości czy prób szokowania współczesnych. Ważnym jest natomiast, aby w miejsce upolitycznienia, bycia funkcją usługową wobec lewicowej propagandy, postawiono na artystyczną wolność, w której mieści się zarówno anarchistyczny, kontrrewolucyjny czy też jakikolwiek inny bunt. Bezsprzecznie nowa sztuka w związku z konieczną konfrontacją z zastaną rzeczywistością na samym swoim początku będzie czerpała paliwo z „palenia” muzeów i bożków antysztuki, jednakże powinna po ostatecznym pokonaniu współczesnego akademizmu popłynąć dalej swoją oryginalną drogą. Ważnym jest, aby nowa sztuka podjęła walkę o odrodzenia naszej cywilizacji, aby podjęła wysiłek wtłoczenia we współczesnych potrzeby buntu w imię odwiecznych wartości. Marzyłbym, aby potrafiła wpoić w otaczający nas świat heroiczny kult bohaterów, irredentyzm, pragnienie spotkania w naszym życiu Absolutu, pokazała głęboki sens naszej obecności w świecie. Zgadzam się z Ortegą y Gassetem, iż walce z antysztuką winno towarzyszyć poszukiwanie innego od zdehumanizowanego kierunku rozwoju sztuki, który będzie potrafił nie wracać do ubitych ścieżek. Nowa sztuka musi tworzyć źródła czystej wody, w których zmęczony człowiek Zachodu odzyska utracone siły i sens istnienia. Wydaje się, że przy takim programie sztuki nowoczesnej Polacy ze swoim głęboko zakodowanym, często nieuświadomionym pierwiastkiem buntu i znacznie powolniej biegnącymi procesami rozpadu, niż ma to miejsce u naszych zachodnich braci, świetnie nadają się do poniesienia płomienia irredenty przeciwko współczesnej antysztuce. Być może właśnie walka o nową sztukę pozwoli nam w końcu odrzucić - wraz z lewicową poprawnością polityczną - duszący nas od wieków kompleks pawia i papugi.
Łukasz Moczydłowski
Łukasz Moczydłowski - Warszawski adwokat, krytyczny apologeta polskiego nacjonalizmu, twórca dramatu „Nakręcana pomarańcza”, pisze prozę, Szef Zespołu Prawnego Marszu Niepodległości, ekspert fundacji Centrum im. Władysława Grabskiego.