Stronnictwo wielkiego celu
Napisane przez Wojciech WasiutyńskiJedną z niewątpliwych przyczyn słabości polskiego parlamentaryzmu, polskiej demokracji, polskiego ustroju politycznego, nawet państwa, jest brak silnych stronnictw. Samo pojęcie partii zostało obrzydzone pół wiekiem rządów anty-partii komunistycznej. Stronnictwa demokratyczne są nowe, bez tradycji i doświadczenia. Próby rekonstruowania organizacji politycznych z czasów Drugiej Rzeczypospolitej zawiodły. Najlepiej zorganizowanym stronnictwem wydaje się to, które zachowało materialne i personalne dziedzictwo czerwonego totalizmu. Pojawia się hasło "rządu ponadpartyjnego”.
Nic tak nie ilustruje zamieszania w poglądach politycznych jak właśnie to hasło. Sugeruje ono, że partie są czymś „poniżej” a nad nimi są „wyżsi” ludzie. Jest to hasło w rzeczywistości antydemokratyczne, elitarne, wręcz autokratyczne, mogące prowadzić do dyktatury czy oligarchii. W demokracji może być rząd parlamentarzystów, kierujących fachową biurokracją jak w Anglii, Francji, Niemczech czy Włoszech), może być mieszany, złożony z członków stronnictw i ludzi bezpartyjnych, mający poparcie większości sejmowej (jak w Polsce był rząd Wł. Grabskiego czy A. Skrzyńskiego), może być rząd koalicyjny lub rząd jednolitej większości parlamentarnej, ale nie może być rządu ponadpartyjnego. Rząd ponadpartyjny to znaczy rząd zwierzchnika nad partiami, rząd monarchiczny lub dyktatorialny. Pojęcie demokracji i pojęcie stronnictw są nierozdzielne. Skąd więc to zamieszanie?
Tradycja polska
W Polsce od końca XIX wieku istnieją nowoczesne ruchy polityczne. Ale zaledwie przez kilka lat mogły one działać jako normalne Stronnictwa. W zaborze rosyjskim Stronnictwa polskie działały konspiracyjnie. Narodowa Demokracja ujawniła się częściowo w roku 1905, brała udział w wyborach ogólnorosyjskich, ale W kraju nie było żadnych instytucji samorządowych, nie mówiąc o parlamentarnych. W zaborze austriackim były stronnictwa polskie, w Galicji istniał sejm autonomiczny we Lwowie, ale działalność tych stronnictw miała charakter prowincjonalny, a w Wiedniu były one częścią systemu państwowego austriackiego. Dawały więc pewne przygotowanie formalne do parlamentaryzmu, ale nie przygotowanie polskie. W zaborze pruskim Polacy byli zbyt słabi by dzielić się na partie, sama polskość była tam partią.
W roku 1919 powstał polski sejm ustawodawczy. Był to twór tylko częściowo oparty na wyborach. Weszli doń dotychczasowi posłowie z sejmu galicyjskiego i parlamentu wiedeńskiego, z sejmu pruskiego i parlamentu niemieckiego oraz dość przypadkowe delegacje z Kresów Wschodnich. Wybory odbyły się tylko w dawnym Królestwie Polskim. Jedynym stronnictwem „trójzaborowym” czyli wszechpolskim była Narodowa Demokracja. Stronnictwo Ludowe „Piast” było partią galicyjską, a „Wyzwolenie” królewiacką. W Galicji działali socjaldemokraci, w Kongresówce PPS.
W drugim, a pierwszym demokratycznym sejmie różnice dzielnicowe bardzo się zmniejszyły, ale pojawił się silny blok mniejszości narodowych o charakterze bądź wrogim, bądź" niechętnym wobec państwa polskiego, co utrudniało tworzenie większości. Tym niemniej, okres „sejmokracji” (1922-1926)przyniósł znaczny dorobek: odbudowę zniszczeń wojennych, opanowanie inflacji, reformę walutową, międzynarodowe uznanie wschodnich granic Polski.
Wyłonienie się trwałej większości centrowo-prawicowej przerwane zostało przez zamach majowy. Działalność stronnictw polskich uległa -deformacji. Mogły głosić swoje poglądy, utrzymywać organizacje, wydawać prasę, ale pozbawione zostały najistotniejszej funkcji, jaką jest walka o rząd i kierunek polityki państwowej. Władza pozostawała w ręku dyktatora i stworzonej dla niego organizacji pomocniczej - Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem Marszałka Piłsudskiego.
Katastrofa roku 1939 wgniotła stronnictwa polskie pod ziemię. Stały się one zbrojnymi konspiracjami. Po roku 1945 zostały wyniszczone fizycznie lub zniewolone moralnie. I tak trwało do roku 1989. Wynik tej dramatycznej historii był taki, że w Polsce istniały trwale wielkie ruchy polityczne (narodowy, ludowy, socjalistyczny), ale tradycja organizacji partyjnych, wciąż przerywana, po 50 latach drugiej niewoli poszła niemal w zapomnienie. Słowem: silne ruchy ideowe, słabe organizacje polityczne.
Idea, program, przekonania
Stronnictwo tym różni się od koterii czy kliki, że nie jest grupą doraźnie zebranych osób do przeprowadzenia jednego celu, ale szeroką organizacją o dość trwałym składzie, złączoną wspólnymi poglądami na najważniejsze sprawy publiczne.
W totalizmie podstawą partii jest ideologia czyli rodzaj tandetnej filozofii narzuconej z góry. W systemie wolnej polityki o ideologii można mówić tylko w luźnym sensie, a lepiej nie używać tego słowa, by uniknąć zamieszania. W systemie wolno-politycznym czyli demokratycznym stronnictwa mają programy. Program jest czasowo ograniczony i dosyć elastyczny. W Stanach Zjednoczonych co cztery lata dwie wielkie partie układają tzw. platformy wyborcze. Są one na ogół mało spójne i mało wiążące, traktowane raczej jako wytyczne najbliższej kampanii wyborczej. W Wielkiej Brytanii partie przed wyborami, mniej więcej co pięć lat, ogłaszają tzw. manifesty wyborcze. Są to dokumenty dużo lepiej opracowane i poważniejsze od platform amerykańskich. Zawierają one konkretne zobowiązania posunięć politycznych w najbliższych latach, takich, jak nacjonalizacja lub prywatyzacja pewnych gałęzi gospodarki, zbrojenie lub rozbrojenie, reforma samorządu czy szkolnictwa.
Program jest elastyczny, na kilka lat. Stałą podstawą wspólnoty partyjnej nie jest jednak ani ideologia, ani program, ale to co nazywa się przekonaniami. Ludzie urabiają sobie od młodości, często jeszcze pod wpływem wychowania rodzinnego, pewne trwałe poglądy: jakim by chcieli widzieć swój kraj, co w nim jest złego a co dobrego, z czym się czują solidarni, wobec czego krytyczni. Idee przepływają i odpływają, programy się przeżywają, przekonania ludzi zmieniają się bardzo powoli, im człowiek jest starszy tym wolniej. Najstarsza partia demokratyczna świata, angielscy konserwatyści, z założenia nie mają stałego programu ani doktryny. Mają bardzo mocne, często dziedziczne przekonania.
Stronnictwo może nie mieć doktryny, może nie mieć stałego programu, ale nie może istnieć bez podłoża wspólnych przekonań swoich zwolenników.
Klasy i grupy interesów
Wedle doktryny marksistowskiej partia musi wyrażać interesy jednej klasy. Stąd „partia robotnicza”, „sojusz robotniczo-włościański” etc. O humbugu tej nauki świadczy najlepiej to, że nigdy nie mówi ona o klasie rządzącej w systemie „socjalistycznym” tj. o klasie inteligencko-urzędniczej. W wielu krajach są stronnictwa zbliżone szczególnie do jednej grupy społecznej czy czerpiące oparcie przeważnie w jednej warstwie. Nigdzie jednak nie ma takiej sytuacji, by interesy jednej warstwy społecznej reprezentowało tylko jedno stronnictwo, i odwrotnie, by stronnictwo reprezentowało interesy czy dążenia jednej tylko klasy.
W Drugiej Rzeczypospolitej najbardziej klasowy charakter (żeby nie powiedzieć stanowy) miały stronnictwa chłopskie. W tamtej Polsce chłopi stanowili dwie trzecie ludności. Stronnictwa chłopskie zbierały mniej niż jedną trzecią głosów. Przyczyną nie było to, by wieś głosowała w mniejszym procencie niż miasto, tylko to, że znaczna część chłopów wolała głosować na inne stronnictwa. Były duże okolice w Polsce, gdzie wieś w większości głosowała na Stronnictwo Narodowe. Służba folwarczna głosowała na socjalistów. PPS uważała się za partię klasową. Nie wszyscy robotnicy, nawet może nie większość robotników, na nią głosowała, a miała natomiast oparcie w wiernej jej tzw. inteligencji radykalnej.
Główna walka polityczna w Polsce XX wieku toczyła się między endecją i sanacją (choć ta ostatnia nazwa pojawiła się nie od razu). Obie te formacje były wieloklasowe. Stopień oparcia jednej i drugiej w różnych klasach, zmieniał się z upływem lat. Gdyby zaś przyjąć, zgodnie z nauką marksizmu, że oba te kierunki reprezentowały interesy „warstw posiadających”, to trzeba by uznać, że w Polsce warstwy posiadające stanowiły większość ludności. Nie byłoby to nonsensem, gdyby do warstw posiadających zaliczyć drobnych rolników, rzemieślników i sklepikarzy.
Dyscyplina partyjna
Stronnictwo polityczne może nie mieć regulaminu wewnętrznego ani nawet sprecyzowanego statutu, ale musi mieć uznany przez członków tryb postępowania i obyczaj wzajemnych stosunków. W „socjalizmie” panowała zasada dyscypliny partyjnej, czyli po prostu słuchania rozkazów kierownictwa partyjnego w każdej sytuacji. W systemie demokratycznym tego rodzaju karność nie istnieje. Podstawą dyscypliny w wolnym stronnictwie nie jest ani strach, jak w totalizmie, ani oczekiwanie korzyści, ale lojalność. Najwyższą zaś formą lojalności jest współmyślenie. Roman Dmowski twierdził, że jedną z najszczęśliwszych chwil w jego życiu było, gdy przybywszy po wybuchu pierwszej wojny światowej do Petersburga zapoznał się z deklaracją posła Jarońskiego ogłoszona w Dumie. Jaroński nie miał możliwości porozumieć się ani z przebywającym w zachodniej Europie prezesem Dmowskim, ani nawet z zarządem w Warszawie, ale znając myślenie kierownictwa na własną rękę złożył z miejsca deklarację imieniem koła polskiego. Dmowski poczuł, że zdołał wytworzyć w swoim stronnictwie zgodny sposób myślenia i poczucie odpowiedzialności.
Przekonania, współmyślenie, lojalność i odpowiedzialność...
Główne zagadnienia
W stronnictwach z prawdziwego zdarzenia ludzie nie dobierają się dla bardzo doraźnych celów ani przemijających kombinacji. Dobierają się dla rozwiązania jakiegoś bardzo zasadniczego zagadnienia, które zająć może długie lata wysiłków. Przed stu laty takim celem było odbudowanie państwa polskiego, potem jego kształt geograficzny i charakter (narodowy czy narodowościowy), a także zwrócenie się głównie na wschód czy zachód.
Dziś Polska jest państwem niepodległym i jednolitym. Nie jest zagrożona najazdem z zewnątrz. Nie ma liczących się mniejszości narodowych. Nie znaczy to, by nie była poważnie zagrożona w swoim bycie. Niebezpieczeństwo polega na rozkładzie moralnym narodu. Wydarzenia z czerwca 1992 mogły nas tylko utwierdzić w smutnym przeświadczeniu, że pół wieku komunizmu pozostawiło głębokie rysy na psychice zbiorowej. Więź społeczna jest poderwana, brak zaufania objawił się jako cecha dominująca. Autorytety świeckie upadły a kościelne są odosobnione. Cały obyczaj polski, cała tradycja narodowa są rozmywane. Naród polski wytrzymywał klęski i prześladowania, może nie wytrzyma życia bez zagrożenia, życia byle jakiego.
Pisałem niedawno w ankiecie „Tygodnika Powszechnego”: „Przez świat idzie fala dechrystianizacji. Nie chodzi tu o walkę z organizacją kościelną ani z dogmatami religijnymi, ale z całym etosem chrześcijańskim, z całą tradycją i urobioną wiekami moralnością. Ta fala dochodzi do Polski”. Tu zacytowałem Dmowskiego: „Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, zabarwieniem jej na pewien sposób, ale tkwi w jej istocie, w znacznej mierze stanowi jej istotę. Usiłowanie oddzielenia u nas katolicyzmu od polskości, oderwania narodu od religii i od Kościoła, jest niszczeniem samej istoty narodu”. I dodałem: "To co dla narodów zachodnioeuropejskich może być przejściową chorobą, w Polsce okazać by się mogło śmiercią kultury narodowej, końcem odrębnego bytu”.
Takie jest zagrożenie. Walka z nim je_st obowiązkiem zarazem chrześcijańskim i narodowym, jest celem, który spełnić może tylko żywy ruch, tylko zorganizowane wielkie Stronnictwo.
CHRZEŚCIJAŃSCY. . .
Kościół i partia
Było to, o ile pamięć mnie nie myli, na pierwszym światowym zjeździe Apostolstwa Świeckich w Rzymie w r. 1952. Dyskutowano sprawę stronnictw katolickich. Wstał młody Kolumbijczyk i powiedział: „Los partidos politicos se corrompan” - partie polityczne rozkładają się (a Kościół nie).
W tym skrócie zamyka się zasadnicza różnica życia Kościoła i życia stronnictw, sprawiająca, że stronnictwo nie może być ani sojusznikiem, ani narzędziem Kościoła. Te instytucje żyją w różnym czasie, w różnym wymiarze czasowym. Stronnictwo liczy swój byt w dziesięcioleciach, Kościół w tysiącleciach.
Niewiele jest w świecie partii politycznych, które mają za sobą sto lub więcej lat istnienia. A te, które mają, zupełnie niepodobne są do tego, czym były sto lat temu. Wychodzą z innego społeczeństwa (choćby z tego samego narodu) i stają przed zgoła innymi problemami. Kościół działa w różnych, zmieniających się cywilizacjach, ale ma do czynienia wciąż z jednym naczelnym problemem, powtarzającym się w każdym układzie społecznym, ze zbawieniem i grzechem, wciąż na nowo odkrywając i na nowo wyjaśniając życie i naukę Chrystusa.
Różnica problematyki i różnica tempa życia sprawiają, że nawet stronnictwo złożone z wiernych synów Kościoła i nawet Kościół doceniający w pełni wartości istnienia takiej partii, nie przystają do siebie, nie są na jednej płaszczyźnie. Próby tworzenia partii kościelnej nie dały nigdzie dobrego rezultatu.
Probierzem działalności Kościoła jest prawda. Prawda objawiona. Nie jest kryterium, ilu ludzi w tę prawdę wierzy, ani czy im jest z tym dobrze, czy są szczęśliwi z jej powodu w życiu. Dobro społeczne, akcja charytatywna jest produktem ubocznym działania Kościoła, wynikającym z przenikającej jego naukę miłości Bożej. Celem Kościoła nie jest zapewnienie wiernym dobrobytu w tym życiu, ale przygotowanie ich do przyszłego. Kościół działa w imieniu powierzonej sobie prawdy. Prawdy nie da się przegłosować ani uchwalić, można ją tylko udowodnić, a nieraz nawet tylko uprawdopodobnić. Ludzie muszą stosować się do prawdy, a nie prawda do ludzi. Stąd Kościół jako strażnik prawdy objawionej, musi mieć strukturę hierarchiczną. Osią tej hierarchii jest instytucja episkopatu. Kościół katolicki jest Kościołem episkopalnym. W rzeczach wiary i moralności wierni, tak duchowni, jak świeccy, podlegają władzy swego biskupa, a przez niego kolegialnej władzy całego episkopatu i wreszcie całego Kościoła.
Stronnictwo polityczne, oczywiście stronnictwo w systemie demokratycznym, bo karykatura, jaką jest organizacja przymusu państwowego, zwana partią, w systemie totalitarnym, stronnictwem nie jest, jest z natury autonomiczne. Jego życie płynie od wewnątrz, nie z zewnątrz. Nie działa w imieniu żadnego objawienia, ani nie głosi nieomylności. Dopracowuje się samo swoich zadań i form. Probierzem działalności stronnictwa nie jest prawda, jest nim dobrobyt narodu, nie tylko w znaczeniu materialnym, ale i w znaczeniu moralnym. Stronnictwo zatem słucha potrzeb społeczeństwa, gotowe poddać się w ostatniej mierze wyrokowi większości. Nie rezygnując z dążności do zmiany tego wyroku w przyszłości, jeżeli uważa go za niesłuszny. Nie chodzi bowiem o prawdę objawioną, czy naukową, ale o dobro publiczne. Na pojęcie tego dobra decydujący wpływ ma to, co ludzie uważają za dobre, czego chcą.
Kiedy w r. 1928 na miejsce dawnego Związku Ludowo-Narodowego organizowano Stronnictwo Narodowe, grupa Narodowo-Chrześcijańskich działaczy proponowała dla nowej organizacji nazwę Stronnictwa Katolicko-Narodowego. Większość, prowadzona przez doświadczonych działaczy narodowo-demokratycznych, sprzeciwiła się temu. Ich argumentem było, że przybranie w nazwie przymiotnika „katolicki” może niejako upoważniać w każdej diecezji biskupa do ingerowania w życie partii. Czy te obawy były uzasadnione w owym czasie, a tym bardziej czy byłyby uzasadnione w naszych czasach, trudno powiedzieć. Ważne jest to, że wskazują one na delikatność sytuacji przy współżyciu stronnictwa i Kościoła.
Stronnictwo polityczne a Apostolstwo Świeckich
Zdarza się czytać poglądy świadczące o niezrozumieniu pewnych spraw podstawowych. Autorzy chcieliby widzieć stronnictwo katolickie w roli Akcji Katolickiej, czy też Akcję Katolicką w roli stronnictwa katolickiego. Wypływa to po części, ale tylko po części, stąd, że Akcja Katolicka nie mogła działać przez 50 lat, a przed tym, przez kilka lat, kiedy działała w Polsce, nie sprecyzowała zbyt wyraźnie swojej roli społecznej.
Akcja Katolicka powstała nie jako namiastka partii katolickiej, ale jako reakcja na niepowodzenie takich partii. Przed stu laty papież Leon XIII wydał encyklikę „Rerum Novarum”, poświęconą stosunkowi Kościoła do spraw socjalnych. W Watykanie zrozumiano wówczas, że czasy państwa katolickiego tj. państwa, którego monarcha i jego rząd stosowali się do wskazań Kościoła w sprawach politycznych i społecznych (których zresztą nie było tak wiele w zasięgu władzy publicznej) dobiegają końca. Zrozumiano, że nastają czasy samorządu politycznego sprawowanego przez stronnictwa polityczne i że Kościół musi też znaleźć swoją drogę oddolnego oddziaływania.
W pół wieku później, w alokucji do światowego Kongresu Apostolstwa Świeckich papież Pius XII z pewną nostalgią mówił o czasach, gdy państwo samo było katolickie i nie potrzeba było politycznej organizacji katolików świeckich.
W Polsce Chrześcijańska Demokracja była jedną z małych partii. Główne oparcie miała na Górnym Śląsku z przyczyny raczej personalnej: gdy Wojciech Korfanty poróżnił się z Narodową Demokracją, nadał swojej organizacji nazwę demokracji chrześcijańskiej.
Kiedy papież Pius XI wydał dla uczczenia czterdziestolecia "Rerum Novarum” encyklikę "Quadragesimo Anno”, dwuznaczne wyniki dla Kościoła drogi, jaką była Chrześcijańska Demokracja, były już wyraźne. W Watykanie zdawano sobie sprawę, że trzeba szukać innej drogi, właściwszej dla metod Kościoła. Utworzono Akcję Katolicką, organizację apostolstwa świeckich. W jeszcze wyższym jednak stopniu niż Chrześcijańska Demokracja Akcja Katolicka okazała się organizacją wyłącznie europejską. W Europie zaś, po kilku latach, legła pod ciosami hitleryzmu i komunizmu. Nic więc dziwnego, że nie zdążyła wytworzyć trwałych form organizacyjnych i metod działania, że pozostała więcej zawołaniem niż ruchem. Po kataklizmie drugiej wojny odrodziła się raczej nieśmiało w niektórych tylko krajach, oglądana krytycznie przez Watykan.
W Polsce międzywojennej Akcja Katolicka przybrała formę raczej sztywną. Miała być oparta na czterech filarach: Stowarzyszenie Mężów Katolickich, Stowarzyszenie Niewiast Katolickich, Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej i Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej. Gdy zarys tego programu przedstawiono na komisji episkopatu, biskup Adamski miał powiedzieć: „Na takich czterech filarach to możemy wystawić piękny katafalk”. I istotnie, najżywsze elementy apostolstwa świeckich, jak katolickie organizacje akademickie, my sodalicje mariańskie, znalazły się poza tą zasadniczą strukturą. Wiele osób ofiarnych i wierzących pracowało w Akcji Katolickiej, ale jej komitety czy instytuty nabrały przeważnie cech zbioru diecezjalnych bien pensants, pobożnych konserwatystów. Odpowiadało temu i samo nazewnictwo, będące już '¿ W latach trzydziestych wyraźnym anachronizmem: „mężowie” a nie mężczyźni, „niewiasty” a nie kobiety. _ Pasowało do tego „ziemiaństwo”, „mieszczaństwo” i "włościaństwo”. Nawet na emigracji londyńskiej w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, Polski Instytut Akcji Katolickiej (zwany Instytutem Polskim Akcji Katolickiej, żeby skrót nie brzmiał jak "pijak”) miał charakter i wdzięk ziemiańskiego salonu.
Powyższe krytyczne oceny odnoszą się tylko do Akcji Katolickiej w takiej formie, jaka istniała w przeszłości, a nie do Apostolstwa Świeckich jako takiego. Apostolstwo świeckich jest w naszych czasach niezbędne. Przy rozbiciu tradycyjnych układów społecznych i braku podbudowy dla parafii, przy płynności stosunków i poglądów, duchowieństwo samo może nie panować należycie nad sytuacją od strony społecznej, nie może wszędzie dotrzeć. Polska w tej chwili podlega silnemu i różnorodnie rozkładającemu wpływowi "post-chrześcijańskiemu” z Zachodu. Społeczeństwo jest nieprzygotowane na ten kontakt. Potrzebni są ludzie wykształceni i obeznani z Zachodem. Potrzebni są także ludzie znający stosunki lokalne i mogący doradzać parafii, Wreszcie potrzebni są ludzie mający dostęp do mass mediów.
Hierarchia i partia
Stronnictwo polityczne jest organizacją autonomiczną. Nie może przyjmować instrukcji czy wskazań od Kościoła. Kościół nie może dawać poleceń stronnictwu jako całości. Co nie znaczy, że nie może na nie mieć wpływu. Ale tylko drogą sobie właściwą i odwieczną - poprzez ludzi, w tym wypadku członków stronnictwa. Jeśli będą przekonani, oddziaływać będą indywidualnie na stanowisko stronnictwa. Tu jedno zastrzeżenie: byłoby niezdrowe i niebezpieczne gdyby hierarchia kościelna chciała mieć wewnątrz partii swoją grupę caucus, czy wtyczki. To byłoby zarzewiem konfliktu w przyszłości.
Stronnictwo musi zajmować stanowisko w sprawach politycznych, społecznych i kulturalnych, także, gdy wiążą się one z działalnością Kościoła czy nauką katolicką. Nie powinno jednak w swoich publikacjach i wypowiedziach „wyręczać” Kościoła przez głoszenie tez i tekstów czysto religijnych, konfesjonalnych, dewocyjnych, teologicznych.
Podstawą współpracy między organizacją polityczną a organizacją religijną musi być jak najjaśniejszy podział zadań. Ten podział, a nie sprawa nazwy czy haseł jest decydujący.
...I NARODOWI
Tradycja
U swoich początków ruch chrześcijańsko-narodowy stwierdził, że jego zwolennicy wywodzą się z różnych tradycji patriotycznych, w szczególności z ruchu narodowego, niepodległościowego i ludowego. Stwierdzenie to oznaczało, że nowy ruch nie ma zamiaru odnawiać sporów politycznych z przed co najmniej pół wieku, że chce nawiązać do wszystkich wątków polskiej myśli patriotycznej (z wykluczeniem myśli internacjonalnej i doktrynalno-rewolucyjnej). Miało to znaczenie postawienia „grubej kreski” pod dawnymi problemami i otwarcia drogi do parania się nowymi problemami, stojącymi przed Polską. Przyszłość, a nie przeszłość miała łączyć członków nowej organizacji.
Byłoby jednak niesłuszne wyprowadzać z tego stanowiska wniosek, że wszystkie kierunki polityczne dawnej Polski były jednakowo dobre, że spory między nimi nie mają żadnego znaczenia dla przyszłości. Równało by się to swego rodzaju indyferentyzmowi ideowemu, „zerowej” sumie przeszłości, byłoby wprost antytradycjonalistyczne. Mówimy tyle o prawicy, a czymże jest prawica pozbawiona związku z tradycją?
Różność tradycji politycznych polskich nie wynika z fantazji czy rozmaitości temperamentów. Wynikła ona z konieczności wyboru. Polityka to jest łańcuch wyborów; nie wyborów, oczywiście, w znaczeniu głosowania kartkami czy guzikami, ale w znaczeniu decydowania się dokąd i za kim iść. W ostatnich stu latach konieczność takiego wyboru stawała przed Polakiem dobre kilka razy. Najpierw trzeba było wybierać między wiązaniem przyszłości Polski z ruchami rewolucyjnymi, w szczególności z rewolucją rosyjską, a odcinaniem się od tych wpływów międzynarodowych i budowaniem przyszłości w oparciu o uświadomienie polityczne ludu, rozbudowę organizacji społecznych i kulturalnych we wszystkich trzech zaborach. Pierwsza z tych tendencji rozumiana była w społeczeństwie jako droga socjalistyczna, druga jako droga narodowa.
Potem stanął przed Polakami trudniejszy politycznie wybór. W obliczu zarysowującego się konfliktu między państwami niemieckimi a Rosją, po której stronie ma stanąć naród polski? Lewica, a także prawica galicyjska, wybierała mocarstwa niemieckie w nadziei, że ich zwycięstwo pozwoli odbudować państwo polskie na części zaboru rosyjskiego. Narodowcy i konserwatyści zaboru rosyjskiego wybierali Rosję w przeświadczeniu, że jej zwycięstwo zjednoczy ziemie polskie wszystkich trzech zaborów i że bez względu na ich początkowy status staną się one niepodległym państwem mając oparcie o bogactwa Śląska i dostęp do Bałtyku. Z tej rozbieżności, po rewolucji rosyjskiej i klęsce Niemiec na zachodzie, zrodził się kolejny problem: czy Polska ma widzieć swoją przyszłość przede wszystkim na wschodzie, czy na zachodzie. Jeśli na wschodzie, to czy ma szukać kompromisu z Niemcami kosztem części ziem zachodnich a w Rosji tworzyć konfederację narodów nierosyjskich; czy też przeciwnie, ma szukać kompromisu z Rosją na zasadzie podziału dawnych ziem litewsko-ruskich a wiązać się sojuszem z mocarstwami zachodnimi, w szczególności z Francją, przeciw Niemcom. W tym problemie w oczach społeczeństwa podział na lewicę i prawicę upostaciowany został w osobach Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego.
Po niepowodzeniu planów federacyjnych i zwycięstwie koncepcji terytorialnej Dmowskiego powstał kolejny problem: czy Polska ma być państwem narodowym, w którym decydować będą tylko Polacy czy też państwem narodowościowym, w którym współrządzić mają wszystkie narodowości. Spór był trochę teoretyczny, bo te inne narodowości ani nie chciały asymilować się do polskości, ani brać współodpowiedzialności za państwo polskie. W latach trzydziestych nazwano te dwa przeciwne poglądy ideą narodową i ideą państwową. Pierwsza łączyła się z obozem narodowym, druga z obozem piłsudczyków.
W okresie drugiej wojny światowej Polacy nie mieli już właściwie wyboru. Żaden polski ruch polityczny nie proponował poddania się Hitlerowi ani poddania się Stalinowi. Jedyny poważny spór z tego czasu dotyczy zagadnienia, czy robić powstanie przeciwniemieckie w r. 1944, czy nie. W warunkach okupacji i konspiracji trudno wytyczyć jasną linię podziału. Oficerowie legionowi w kraju byli za powstaniem, ale za granicą najstarszy z nich rangą gen. Sosnkowski był przeciw. Narodowcy byli przeciw, ale tylko mniejszość z nich odmówiła udziału w powstaniu. Niemniej do dziś dnia w starszym pokoleniu sprawa winy czy chwały powstania warszawskiego jest przedmiotem sporu.
Tak więc tradycja polityczna polska jest tradycją sporu i wyboru. W tych sporach uczciwi ludzie mogli być tak po jednej, jak po drugiej stronie. Ale w każdym wypadku tylko jedna strona mogła mieć przewagę racji. Można te sprawy rozważać obiektywnie z historycznej perspektywy, ale nie można pozbawiać ich wszelkiego sensu, uważając, że wszyscy chcieli jednakowo dobrze. W szczególności zaś ruch uważający się za prawicowy nie może czuć się jednakowo związany z tradycją socjalistyczno-rewolucyjną i narodowo-demokratyczną, z koncepcją Polski zwróconej na wschód czy na zachód, z Kijowem czy z Gdańskiem, ani z ideałem państwa narodowego czy narodowościowego.
Napisałem kiedyś, że obaj: Piłsudski i Dmowski historycznie wygrali. Polska, jak chciał Dmowski, obejmuje Śląsk i Pomorze, jest zwarta etnicznie, ekonomicznie i kulturalnie. Rosja, jak chciał Piłsudski, podzieliła się na szereg państw narodowych, z Ukrainą na czele. Ten spór historyczny jest zakończony. Ale można, i trzeba się z niego uczyć.
Anachronizmy
Tyle o prawdziwych tradycjach politycznych polskich. Ale obok nich pojawiają się w ostatnich latach na polskiej scenie politycznej także rozmaite anachronizmy, a nawet uchronię o pozorach tradycjonalizmu. Na przykład cudacki, czy zgoła cudzy konserwatyzm. Konserwatyzm w polityce znaczy chęć utrzymania istniejących stosunków gospodarczych, społecznych i politycznych, a w każdym razie tendencję do ich stopniowego i ograniczonego zmieniania. W tym znaczeniu konserwatystami w Polsce są postkomuniści z SLD. Próba przywrócenia tego, co było przed sześćdziesięciu laty nie jest konserwatyzmem a reakcjonizmem - kierunek to uprawniony choć w nazwie opaskudzony przez komunistów. Tymczasem u nas pojawiają się głosy brzmiące tak, jakby Polska żyła nie bardzo wiadomo w jakim czasie a nawet w jakiej części świata. Bawimy się konserwatyzmem francuskim, libertarianizmem amerykańskim, monarchizmem.
Wracając do spraw poważnych, istnieją w Polsce i bardziej szanowne anachronizmy. Są ludzie, którzy nigdy nie poddali się komunizmowi, wybrali „wewnętrzną emigrację”, dotrwali w niej do ponownej niepodległości. Ich postawa wzbudziła podziw o tyle silny, że zdobyli nawet młodych zwolenników, nie pamiętających czasów przedkomunistycznych. Myślę tu przede wszystkim o narodowcach, którzy żyją wciąż w roku 1939. Na stronnictwo patrzą jak na Kościół. Ma ono swoje pismo święte (mało czytane), swoją sukcesję apostolską i Historię Świętą, w której nie może być nic ułomnego. Dzielą się, rzecz prosta, na kilka sekt. W innych tradycyjnych stronnictwach polskich, u socjalistów i ludowców, jest jeszcze gorzej. Nie można polityki lat dziewięćdziesiątych układać wedle problemów i emocji z lat trzydziestych.
Inne zagadnienie stanowi piłsudskizm. Nie jest to ruch polityczny. W latach dwudziestych jeden z dyplomatów francuskich napisał, że "le piłsudskisme” jest kultem religijnym (nie było jeszcze wówczas w użyciu określenie kult jednostki). Istotnie, można było obserwować, jak ludzie wykształceni, inteligentni, mający krytyczny pogląd na sprawy naukowe czy społeczne, zawieszali wszelki sąd krytyczny, gdy chodziło o Komendanta. Dotyczyło to nie tylko genialności politycznej i militarnej Marszałka, ale jego absolutnej nieomylności a nawet pewnych cech jakby nadprzyrodzonych. Profesor fizyki tłumaczył mi, że burza, jaka wybuchła w czasie pogrzebu Piłsudskiego była wynikiem opuszczenia ziemi przez tak niezwykły ładunek energii, jakiego żaden inny człowiek nie miał. Słyszałem w końcu lat dwudziestych, jak pewien wyższy oficer wyraził opinię, że bez trudu pokonamy Niemcy, byle na czele naszych wojsk stał Dziadek. Piłsudski wywalczył Polsce niepodległość (jak?), pokonał Rosję, ocalił kraj przez zamach majowy, gdy go zabrakło, Polska straciła niepodległość. Tego rodzaju wiara zwalnia od myślenia politycznego. Zaspokaja ludzi, którzy pragną baśni i mitów. Może stać się zarzewiem przez wieki nawet trwającej sekty. Nie wynika z niej żaden program polityczny.
Jest typowe, że w dzisiejszej Polsce mało kto chce się dowiedzieć czegoś o Piłsudskim, ludzie wolą bez wiedzy „kochać marszałka”. Ten niezwykły człowiek zasługuje na coś więcej niż bezmyślny kult. Kult służy w tej chwili różnym ludziom dla kamuflażu politycznego. Niedawno p. Antoni Macierewicz, szukając wspólnego mianownika dla swojej nowej formacji politycznej, powiedział, że za wyróżnik prawicowości uważa Piłsudskiego. Tylko zupełna nieznajomość historii tłumaczyć może to dziwne twierdzenie.
Piłsudski przez całe życie walczył z Narodową Demokracją, która była synonimem prawicowości w Polsce. W młodości był socjalistą, w wieku średnim przeszedł na pozycję ogólnolewicowe. Pod koniec życia stworzył własną „pragmatyczną” partię: Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Marszałka Piłsudskiego. W stylu działania politycznego był typowym człowiekiem lewicy. Prowadził rewolucyjną walkę ze społeczeństwem. Stał zawsze jakby poza nim. Czasem nawet mówił, że nie jest Polakiem, ale Litwinem, ideowo uważał się za spadkobiercę tradycji powstańczej. Podczas gdy prawica (tym razem cala prawica, bo nie tylko narodowi demokraci, ale i konserwatyści) potępiali ideologię powstańczą i wskazywali na katastrofy, jakie ściągnęły na Polskę dwa nieudane powstania XIX wieku, Piłsudski apoteozował powstania a szczególnie styczniowe. Kiedy dla prób wzniecenia powstania w Królestwie w r. 1914. w oparciu o mocarstwa niemieckie, poszukiwał fikcyjnego tytułu, ogłosił rzekome powstanie Rządu Narodowego. Była to nazwa z r. 1863.
Tradycja powstańcza miała pewien podtekst ideologiczny. Był nim ciągnący się od XVIII wieku polski jakobinizm. Odznaczał się on radykalizmem społecznym, ale i brakiem wszelkiego liberalizmu, patriotyzmem, ale i hasłowym internacjonalizmem ("Za naszą wolność i waszą”). Radykalizmowi społecznemu towarzyszył w tym prądzie antyklerykalizm ("O cześć wam hrabiowie, książęta, prałaci”).
Przepastny brak znajomości historii polskiej i dziejów politycznych Europy prowadzi do prób tworzenia jakiejś nowej prawicy, centro-prawicy czy post-prawicy. Polska nie jest krajem, który po raz pierwszy w dziejach organizuje się politycznie, gdzie wszelkie kombinacje nazw i programów są możliwe a dobiera się je dla reklamy wedle nazw popularnych w danym czasie w „prawdziwych” państwach. Tymczasem o polskim kompleksie niższości w stosunku do Zachodu świadczy ten pośpiech, by mieć wszystko jak tam: Republicans and Democrats, Conservatives and Liberal Democrats. Union pour la Republique. Democrazia Christiana. Ale to jest raczej teatr niż życie.
Sto lat doświadczeń
Nowoczesne życie polityczne polskie ma za sobą dobre sto lat. Choć przez pół wieku było niszczone i szarpane, przykryte maską sowiecką, przecież nie przestało nigdy całkiem istnieć, i to nie tylko na emigracji, ale nawet w kraju. Nie da się stworzyć jakiejś pseudo-prawicy w oderwaniu od tradycji prawicy polskiej. A j est to niewątpliwie tradycja nacjonalistyczna i katolicka. Ponieważ Polska jest dziś państwem jednolitym etnicznie i niezagrożonym w swoim bycie narodowym, nacjonalizm jest mało uzasadniony, ale zasada prymatu interesu narodowego przed klasowym, doktrynalnym czy osobistym na pewno jest ważna w społeczeństwie o tak rozchwianych postawach i zamąconej orientacji, jak polskie.
Cóż to za prawica, która nie wysuwa na czoło prymatu interesu narodowego i tradycji religijnej? Cóż to za prawica, która szuka legitymacji w zmarłym przed blisko sześćdziesięciu laty socjaliście, generale, „bezpartyjnym” dyktatorze, a odgradza się od całego ruchu, który parokrotnie miał za sobą większość narodu i który był prawicą?
Nie oznacza to, oczywiście, że można po pół wieku, w innych granicach państwowych, w innym ustroju społecznym i w obliczu zupełnie innych problemów narodowych, odtworzyć formy polityczne z r. 1939, nawet gdyby nie były one wówczas już wypaczone latami dyktatury.
Innym anachronizmem na prawicy polskiej, ale już nie płynącym z nostalgii ludzi minionej epoki, ale z dezorientacji młodych, jest poszukiwanie jakiejś międzynarodówki nacjonalistycznej. Można by przypuszczać, że jest to wynik nowych czasów, zbliżania się narodów, europejskości. W rzeczywistości jest to odbicie czegoś bardzo starego.
Kiedy w latach trzydziestych Bolesław Piasecki szykował się do samodzielnej akcji politycznej, napisał książkę pt. „Duch czasów nowych a ruch młodych”. W tej książce był rozdział o ruchach nacjonalistycznych, z którymi autor poczuwał się do solidarności, wśród których chciał znaleźć miejsce dla swojej organizacji. Informacje jego były powierzchowne i nie sprawdzone. Wszystkie te ruchy europejskie miały jednak wyraźnie ten charakter, który już zaczęto nazywać faszystowskim. Krótko po Piaseckim poszukiwaniem zagranicznych sojuszników zajął się Jędrzej Giertych. Ale tam, gdzie Piasecki znajdował młodych faszystów, Giertych wyszukiwał niefaszystowskich nacjonalistów. A więc w Rumunii nie Żelazną Gwardię a nacjonalistów profesora Jorgi, w Hiszpanii nie Falangę a Karlistów (monarchistów) itp.
Międzynarodówka narodowców stanowi już w nazwie sprzeczność, nikomu się nie udała i nie ma szans na przyszłość. Ale gdyby mogła się udać, cóż by dała Polsce? Byłaby wykładnikiem ruchów z marginesu politycznego. Konglomeratem dziwaków, tym, co w Ameryce nazywa się „głupią prawicą” ("Stupid Right”) - w przeciwieństwie do normalnej czyli nie głupiej prawicy.
Tyle o różnych postaciach Zboczenia politycznego. Żywy, nowoczesny nurt narodowy nie może być nastawiony na problemy przebrzmiałe ani zagadnienia marginalne. Musi być zwrócony ku głównym problemom przyszłości, przede wszystkim tym, które już są wśród nas, ale i tym, które zarysowują się jako zagadnienia dwudziestego pierwszego wieku.
AGENDA NA R. 2000
Państwo wyznaniowe?
Państwo wyznaniowe - ta nazwa używana jest jako straszak. Ma ona wzbudzić u słuchacza wrażenie, że jest to przeciwieństwo wolności, rządy poddane inspiracji kleru a może nawet nasłanych z Watykanu "doradców”. Ten obraz jest z gruntu fałszywy.
Państwo wyznaniowe może być rozumiane tylko jako przeciwieństwo państwa bezwyznaniowego. Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem bezwyznaniowym, choć można dyskutować czy marksizm nie był swego rodzaju wyznaniem pseudoreligijnym. Czy chcemy wrócić do takiej bezwyznaniowości, choćby bez marksizmu?
W Polsce 95 procent ludzi uważa się za katolików. Ludzie innych wyznań, których praw obywatelskich nikt nie kwestionuje, są nieznaczną mniejszością. Państwo bezwyznaniowe w Polsce znaczyć by mogło tylko jedno: państwo niekatolickie. Państwo wyznaniowe znaczyłoby po prostu państwo narodu katolickiego.
Te słowa budzą dreszcz zgrozy u niektórych ludzi. Widzą oni państwo rządzone przez kler, podległe Watykanowi, gdzie wolność jest tłumiona przez nowoczesną inkwizycję. Charakterystyczne jest, że dla tych ludzi Kościół to jest "Oni”. Dla 95 procent Polaków, nawet tych, którzy chodzą do kościoła tylko na śluby, chrzty i pogrzeby, Kościół to jest "My”. Duchowieństwo polskie nie składa się z przysłanych zza morza misjonarzy; nie należy do szczególnego plemienia lewitów czy aronidów, nie pochodzi z jednej warstwy społecznej, pochodzi ze wszystkich warstw. Jak powiedział przed laty na międzynarodowym kongresie katolickim jeden z wyższych duchownych: "Pamiętajmy, że wszyscy jesteśmy synami świeckich”. Który Polak nie ma krewnego albo przyjaciela w odwróconym kołnierzyku?
Państwo katolickie nie oznacza bynajmniej klerykalizmu. W takim państwie może być przestrzegana ściśle odrębność organizacyjna Kościoła od państwa. Można na przykład, jak w Ameryce, postanowić, że sejm nie będzie uchwalał żadnych praw w sprawach religii, a z drugiej strony przyjąć zasadę, że duchowni nie mogą piastować stanowisk politycznych ani z wyboru, ani z nominacji (w Ameryce mogą). Mówię tu o rozdziale organizacyjnym, który wobec odmienności celów i metod instytucji państwowej i kościelnej nie jest zbyt trudny do przeprowadzenia. Nie sposób jednak jest w wolnym społeczeństwie rozdzielić państwa od religii.
Rozdział religii od państwa jest dlatego prawie niemożliwy, że państwo opierać się musi o pewien zasób pojęć moralnych, płynących nie z samego interesu państwowego, ale uniwersalnych poglądów na świat i rolę w nim człowieka. Inaczej mówiąc, naród nie może żyć bez wspólnego etosu.
Nie można nikomu zabronić, by postępował zgodnie ze swoim sumieniem. Religia działa na człowieka bezpośrednio i indywidualnie. Jej wpływ odbija się na jego poglądach i działaniu. Te poglądy i działania kształtują z kolei życie publiczne. Obywatel ma prawo oczekiwać, że prawa i praktyki jego państwa odzwierciedlać będą założenia etyczne, które sam uznaje, że będą w zgodzie z tym, co uważa za tradycję i kulturę narodową. Przestrzeganie tej etyki i tradycji w życiu państwowym nazywamy właśnie państwem katolickim. Nie musimy zresztą tej nazwy używać, jeżeli nie będzie się straszyć ludzi Wiadernem „państwa wyznaniowego”.
Europa Ojczyzn
Europejska Wspólnota Gospodarcza nigdy nie wejdzie w życie w tym kształcie i w tym czasie, jakie zaplanowano na zjeździe w Maastricht w r. 1991.
Ten plan ułożono z zupełnym zignorowaniem wydarzeń, jakie zaszły w ostatnich latach, zaprojektowano, tak jakby wciąż był rok 1984.
Zamysł Wspólnoty Europejskiej wyrósł z sytuacji wytworzonej przez zimną wojnę. Narody zachodniej Europy czuły się zagrożone militarnie, ekonomicznie i politycznie, i w skupieniu sił zachodnioeuropejskich widziały możliwość ochrony na wszystkich trzech tych polach. Wojskowo Europa wciąż odczuwała zagrożenie sowieckie. Dwadzieścia kilka dywizji sowieckich stało za Łabą, wyrzutnie rakiet rosyjskich wycelowane były na stolice europejskie.
Tylko Ameryka zapewnić mogła obronę. Ale czy Ameryka w każdych okolicznościach przyjdzie z pomocą, czy zaryzykuje byt własnych miast dla odparcia najazdu na Europę? Ta myśl przyświecała generałowi De Gaulle, kiedy stworzył francuską atomową „Force de Frappe” a wycofał wojsko francuskie spod wspólnej komendy NATO. Nie po to,żeby dorównać siłom Ameryki i Sowietów, ale żeby móc zagrozić sprowokowaniem wojny nuklearnej. Powracano też raz po raz, głównie ze strony francuskiej i niemieckiej, do potrzeby stworzenia własnej, międzyeuropejskiej, niezależnej od Ameryki siły zbrojnej.
Ale nie tylko militarnie czuła się Europa Zachodnia wtłoczona między dwa kolosy, czuła się wtłoczona także gospodarczo. W pierwszym okresie po drugiej wojnie światowej była całkowicie zależna od Ameryki. Potem zaczęła być potęgą gospodarczą, ale niezorganizowaną. Prześcignęła Sowiety. Myśl, że połączona w jeden organizm stanie się równa znaczeniem Ameryce i Rosji, przyszła w tych warunkach naturalnie.
Polityczna strona zjednoczenia stała na ostatnim miejscu. Rzecz charakterystyczna, że do zjednoczenia politycznego najbardziej namawiali Europę Zachodnią Amerykanie, szukający w Europie sojusznika antysowieckiego.
W tych warunkach powstał plan, którego ostatnim, jak dotąd, słowem jest układ zainaugurowany w Maastricht. Maastricht miało być ukoronowaniem tego, co rozpoczęto w Rzymie przed kilkunastu laty. Europa miała się zrastać gospodarczo, a z tego zrostu miały rozwijać się formy polityczne i militarne. Zaczęło się od Wspólnoty Stali i Węgla, stworzenia zachodnioeuropejskiego kartelu górniczo-hutniczego. Potem przyszła wspólna polityka rolna. Z kolei przystąpiono do budowania unii celnej i paszportowej. Następnym krokiem miała być unia monetarna i, daleko na horyzoncie, unia parlamentarna. I w tym momencie rzecz pękła. Układ o wymianie walut europejskich, mający być wstępem do przyszłej unii monetarnej, załamał się pod wpływem recesji. Anglia, Dania, Hiszpania, Portugalia, Irlandia, Grecja wycofały z tego układu swoje waluty. Wyborcy duńscy odrzucili cały projekt maastrichtski. Co ważniejsze, okazało się, że Anglia zgodziła się na unię celną, ale nie na unię monetarną ani nie na wspólne zasady polityki socjalnej, nie na jurysdykcję Trybunału Europejskiego, nie na uzgadnianie zasad szkolnictwa ani nie na tworzenie nowych organów międzynarodowych i nie na unię polityczną i na swobodę przesiedlania się z kraju do kraju.
Jest już w tej chwili widoczne, że polityczna jedność europejska nie wyrośnie organicznie ze wspólnego obszaru celnego. Jest dalej wyraźne, że Europa maastrichtska może być tylko Europą bardzo wąską, odpowiadającą obszarem Świętemu Cesarstwu średniowiecznemu, Europą Karola Wielkiego, to jest obejmującą dzisiejsze Niemcy, Francję, Włochy, z Beneluxem i może Austrią.
Przeciwstawieniem tej koncepcji jest stare hasło de Gaulle'a - Europy ojczyzn, Europy od Atlantyku do Uralu. Ta idea nie przybrała nigdy kształtu konkretnego planu, wydawała się fantazją. Teraz zaczyna być możliwością.
Europa Zachodnia przestała być zagrożona ze wschodu, nie jest już wciśnięta między dwóch olbrzymów. Apel do narodów o jedność w obronie niepodległości przestał działać. Pozostał tylko motyw interesu gospodarczego, korzyści płynące ze wspólnego rynku. Związek Sowiecki się rozpadł. Państwa sukcesyjne, z Rosją na czele, wyciągają proszącą rękę do Europy. Dotąd wyciągają ją bezskutecznie, bo ruina gospodarki komunistycznej przywaliła nawet połowę Niemiec i odbiła się na gospodarce światowej. Recesja lat dziewięćdziesiątych nie jest taką zwykłą recesją jak były krótkie recesje w ostatnim półwieczu, ma charakter dużo głębszego kryzysu. W dobie takiego kryzysu może uda się wykończyć unię celną zachodnioeuropejską, może nawet rozszerzyć ją na niektóre państwa EFTA (obszaru wolnocłowego na obrzeżu Europy Zachodniej), ale nie ma widoków na europejską unię monetarną a tym bardziej polityczną.
Rozciągnięcie zaś Europy do Uralu wymagałoby daleko idących zmian politycznych, nawet gdyby miało ograniczać się do unii celnej i paszportowej. W tej chwili w Europie Zachodniej panuje lęk przed najazdem głodnych mas ze wschodu i myśli się o zamykaniu granic, nie o ich znoszeniu.
Unia celna bez wspólnych władz politycznych będzie zawsze krucha, bo jeśli nawet nowe państwa zechcą do niej przystępować, to dawni członkowie mogą ją opuszczać. Unia monetarna bez władz nadrzędnych jest wprost niemożliwa. Byłaby oddaniem losu narodów w ręce bankierów i spekulantów międzynarodowych. Chyba żeby, czego nikt nie proponuje, powrócić do standardu złotego, jaki panował przed stu laty. Nie wiadomo jednak nawet, czy starczyłoby kruszcu i czy wszyscy by się zgodzili na uprzywilejowanie Południowej Afryki i Rosji, głównych producentów złota.
Jeżeli chodzi o ujednolicenie prawa w zakresie społecznym i kulturalnym, jest to muzyka dalekiej przyszłości. Dziecinne pogróżki polskich liberałów, że nie przyjmą nas do Europy jeśli nie pozwolimy na swobodę aborcji, utrudnimy rozwody i uczyć będziemy dzieci w szkołach religii, są pozbawione wszelkich podstaw. Irlandia ma bardzo surowe prawo antyaborcyjne, ostatnio potwierdzone raz jeszcze w referendum. Nikt od niej nie oczekuje zmiany ustawodawstwa w tej sprawie. Nikt nie żąda od Anglii, by zakazała stosowania chłosty w szkołach, ani od Hiszpanii by zniosła walki byków. Stany Zjednoczone są już dziś federacją raczej z imienia tylko, a mają różne prawo cywilne i karne w różnych stanach, różne przepisy o opiece społecznej. W jednych stanach istnieje kara śmierci, w innych nie. Nawet obowiązek szkolny nie jest wszędzie taki sam. Nie przeszkadza to znacznie silniejszemu niż w Europie powiązaniu kontynentu w jedną całość gospodarczo, komunikacyjnie, informacyjnie.
Tworzenie wielkich obszarów gospodarczych jest korzystne dla biorących w tym udział. Dlatego oczekiwać należy, że w przyszłym stuleciu powstanie naprawdę Europejska Wspólnota Gospodarcza. Musi ona mieć jakiś ośrodek władzy, być może w postaci stałej Konferencji Europejskiej. Ale w jakich granicach: do Odry, do Bugu, Dońca czy Uralu? Gdyby miała powstać w granicach Karola Wielkiego, byłaby to Europa pod całkowitą przewagą Niemiec. Gdyby miała sięgać do Uralu, czy nie stałaby się wykładnikiem osi Moskwa-Berlin? Przyjąwszy nawet, że powstanie Europa w granicach historycznych zachodniego chrześcijaństwa, należałoby wiedzieć, kto ma decydować o pieniądzu. Bundesbank? Jak zapobiec temu, żeby Polska nie stała się dla zachodniej Europy, tym czym Meksyk jest dla Stanów Zjednoczonych: terenem taniej robocizny w prostszej produkcji, masowej emigracji niewykwalifikowanych robotników i krajem, skąd miejscowy kapitał ucieka za granicę w poszukiwaniu lepszej lokaty.
Bez odpowiedzi na te zasadnicze pytania geograficzne, ekonomiczne i polityczne nie można w ogóle poważnie rozpatrywać przystąpienia do EWG, a cóż dopiero napraszać się o przyjęcie, nie stawiając już nie tylko warunków, ale nawet pytań. Najbardziej zdecydowanymi zwolennikami realizacji planu maastrichtskiego są wszystkie trzy główne partie niemieckie oraz partia socjalistyczna francuska. Niemcy mówią także o rozszerzeniu Europy na wschód. Kohl określił, że chodzi o Europę Środkową, do której zalicza Polskę, a nie o Wschodnią. Od słów nie jest blisko do czynów. Niemcy za wymarzone zjednoczenie z pokomunistyczną NRD płacą znacznie drożej niż zamierzali. Wzięli ciężar na długie lata. Czy zechcą brać równie ciężkie brzemię w postaci pokomunistycznej środkowowschodniej Europy, wydaje się bardzo wątpliwe. Francuzi zaś nie są znani w świecie z hojności.
Europa ojczyzn? Tak. Pod warunkiem, że nie przestaną one być ojczyznami, to znaczy zachowają najistotniejsze elementy suwerenności, jak np. prawo wystąpienia ze wspólnoty i prawo sprzeciwienia się nowościom zmieniającym charakter tej wspólnoty. I, oczywiście, zachowają swoją tożsamość i odrębność kultury.
Prywatyzacja
Nie było jeszcze ustroju gospodarczego, który by się załamał w tak katastrofalny sposób jak ustrój komunistyczny. Pozostał już tylko w niektórych krajach trzeciego świata jak Chiny czy Kuba, a i to w formie szczątkowej. Zawalił się tak szybko, że nie wszyscy dotąd ogarniają rozmiary tej katastrofy. Całkowite wyjście z ruin gospodarki komunistycznej nigdzie jeszcze nie nastąpiło. Z punktu widzenia potrzeb przyszłości trzeba jednak już teraz powiedzieć sobie, co w tej gospodarce było najgorsze, co doprowadziło ją do ruiny.
Największym źródłem zła było podporządkowanie gospodarki polityce, a ściślej celom politycznym jednej organizacji mającej pełnię władzy. Prowadziło to nie tylko do wypaczenia wszelkich planów gospodarczych, ale i do negatywnego doboru aparatu. Człowiek, który nie był groźny, nie zdradzał inicjatywy, nie miał miru wśród podwładnych, który nie umiał a może i nie chciał pracować, a chciał słuchać jak najwierniej poleceń partii, był kandydatem do awansu. Taki człowiek, w interesie własnym, odsuwał wszystkich, którzy go przewyższali umysłem i energią. Ten negatywny dobór ludzi był niejako wmontowany w sam system.
Gospodarka musi być pozostawiona ludziom mającym inicjatywę i działającym na własną odpowiedzialność. Inaczej mówiąc, musi być oparta na własności prywatnej. Czy jednak oznacza to nieograniczoną swobodę przedsiębiorcy? Na pewno nie. Pierwszym ograniczeniem jest prawo. W systemie gospodarki prywatnej prawo musi być surowsze i bardziej rozwinięte niż w systemie gospodarki państwowej. W tym ostatnim korupcja jest zjawiskiem nagminnym, ale stosunkowo prostym. W tym pierwszym nieuczciwość przybiera bardzo rozmaite i złożone formy. Wymaga rozwiniętego sądownictwa i prawodawstwa.
Drugim ograniczeniem jest interes narodu. Może być potrzeba utrzymania w ręku państwa, ze względu na obronność lub rozwój technologii, pewnych zakładów. Inny może wynikać z potrzeby społecznej. Powstrzymanie wielkiego bezrobocia może wymagać prowadzenia, bodaj przejściowo, nierentownych zakładów państwowych. Dla ożywienia gospodarki i zwiększenia zatrudnienia państwo może organizować wielkie roboty publiczne. W interesie narodowym może także leżeć, by pewne działy gospodarki nie znajdowały się pod przemożnym wpływem kapitału zagranicznego.
Czy oznaczać to musi system biurokratyczny? Tylko wtedy, kiedy w danym dziale gospodarki państwo sprawuje monopol. Gdy zakłady państwowe konkurują z prywatnymi, muszą się stosować do warunków rynkowych, wytrzymywać współzawodnictwo.
W państwie wychodzącym z komunizmu niezbędnym warunkiem działania tych zakładów, które mają pozostać w gestii państwa, wydaje się całkowita zmiana kierownictwa. Wskutek negatywnego doboru w systemie komunistycznym niemal każdy nowy człowiek będzie lepszy od niemal każdego dawnego. Dziedzictwem komunizmu jest brak kapitału. Ten brak prowadzi do szukania szybkich wyjść, które okazują się zaułkami. Pierwszym z tych zaułków było usamodzielnienie przedsiębiorstw. Zawiodło, ponieważ w braku wolnorynkowego systemu kredytowego samodzielność przedsiębiorstwa jest fikcją. Innym zaułkiem jest syndykalizm. Polega on na oddawaniu zakładów pracy pracownikom. Ideał syndykalistyczny tłucze się po Europie od blisko dwustu lat, próbowano go wielokrotnie i zawsze jak dotąd bez powodzenia. Gdy robotnikom z Wolfsburga po drugiej wojnie światowej zaproponowano przejęcie zakładów Volkswagen, po namyśle odmówili. Zakłady prowadzone przez robotników muszą być mniej wydajne, nastawione na szybki zysk, pozbawione zdolności ryzyka. W interesie robotników leży posiadanie silnego związku zawodowego, który potrafi wywalczyć korzystny dla pracowników podział dochodu, a nie branie odpowiedzialności za zarządzanie fabryka. W Ameryce zdarzają się wypadki przejmowania fabryki przez pracowników, ale są to wypadki wyjątkowe, gdy przedsiębiorstwo chce zamknąć zakład jako nieopłacalny a robotnicy nie widzą możliwości przeszkolenia do innego zawodu i decydują się na pracę za bardzo zmniejszoną płacę, ale na miejscu i w znanym fachu. Są to przedsiębiorstwa schyłkowe.
Innym zaułkiem wydaje się to, co można nazwać mutualizacją. Każdy obywatel otrzymuje tytuł do cząstkowej własności gospodarki publicznej. Ten tytuł ma charakter udziału w jednym z wielkich funduszów wzajemnych, obracających akcjami przedsiębiorstw w ten sposób prywatyzowanych. „Mutual Funds” są jedną z najbardziej wpływowych instytucji w gospodarce amerykańskiej. Ich kapitał pochodzi z wkładów oszczędnościowych drobnych inwestorów. Fundusze te grają wielką rolę na giełdzie. Jest ich bardzo wiele i specjalizują się w rozmaitych rodzajach akcji i obligacji. Wymagają rozwiniętego systemu giełdowego i bankowego oraz swobody inwestora a raczej oszczędzacza we wpłacaniu i wyjmowaniu oszczędności z dnia na dzień. Można się obawiać, że bez rozwiniętego systemu giełdowego i bankowego, przy istnieniu kilku zaledwie "mutuałów”, w kraju nieprzyzwyczajonym do inwestowania oszczędności ten system doprowadzi do nowej biurokracji, opierającej się na kosztownych a nieefektywnych doradcach zagranicznych. W każdym zaś razie nie przyniesie on nowego kapitału, będzie w dużej mierze grą w puste orzechy.
Ostrzeżeniem, do czego prowadzi niekontrolowana prywatyzacja, może być likwidacja państwowego konglomeratu RSW Prasa. W wyniku działania specjalnej komisji likwidacyjnej część dawnej „Prasy” pozostała w rękach PZPR, część przeszła na własność tzw. spółdzielni pracy, czyli pokomunistycznych dziennikarzy, później część wykupili kapitaliści zagraniczni. Tylko paru szczególnie dobrze ustosunkowanym obywatelom coś przypadło. Ile kto wpłacił, ile kto zarobił, komu przemówiono do ręki, nie wiadomo. Sprawozdanie NIK wskazuje na nadużycia. Wiadomo, że z gruzów „Prasy” nie wyrosła wolna prasa polska. Gdyby zwyczajem kapitalistycznym zarządzono otwartą publiczną licytację pod nadzorem sądowym, wynik musiałby być zupełnie inny. Prywatyzacja, która nie odbywa się drogą publicznego przetargu, łatwo przekształca się w prywatę.
Państwowy przemysł polski powstał z wysiłku całego społeczeństwa. Nie tych, którzy w nim dzisiaj pracują i nie tych, którzy o nim dziś decydują. Stwarza to wyraźny obowiązek moralny. Rząd jest odpowiedzialny za to dobro. Może zlikwidować nieopłacalne i przestarzałe zakłady, może zmodernizować niektóre, sprzedać celowo inne, dopuścić kapitał zagraniczny w sposób bezpieczny, ale musi to robić jak dobry gospodarz. Nie wolno mu pozbywać się majątku byle jak, prowadzić gospodarki utracjusza. Taka część przemysłu, jaka na krócej czy dłużej pozostanie w zarządzie państwa, może i musi być administrowana porządnie. Niejeden amerykański konglomerat rozporządza własnością większą i bardziej zróżnicowaną niż cała gospodarka polska, i daje sobie z tym doskonale radę. Możliwe to powinno być i w Polsce.
Inna rzecz, że przemysł, jaki pozostał po PRL, będzie się kurczył. W Ameryce mówi się o „przemysłach wschodzących” i "przemysłach zachodzących”. Kopalnie węgla, huty stalowe, fabryki wagonów należą do przemysłów zachodzących. Przemysły wschodzące to komputery, łączność elektroniczna, biochemia. Litwini usiłują wyjść z kryzysu, w jaki wtrąciło ich oderwanie się od Rosji, przez rozwinięcie najbardziej nowoczesnej technologii chemicznej, na razie na małą skalę. Rozumieją, gdzie jest przyszłość. Dla Polski, tak samo jak dla Litwy, może jeszcze bardziej niż dla Litwy, przyszłość leży w nowych przemysłach. Nie w prywatyzacji czy restrukturyzacji istniejącego przemysłu, ale w stwarzaniu warunków dla rozwoju prywatnej twórczej inicjatywy naukowców, techników i organizatorów „nowego”.
Lustracja
Przez cały okres PRL byłem za granicą, nie miałem żadnego kontaktu ani z krajowymi, ani zagranicznymi placówkami reżimu. Jeżeli ktoś „prowadził” moją teczkę, to mógł to robić tylko z wycinków prasowych i raportów ludzi przypadkowo spotkanych. Nie bronię więc siebie ani nie mam upoważnienia do bronienia kogokolwiek innego. Ale mam głębokie przekonanie, że dla oczyszczenia atmosfery i dla przeprowadzenia prawdziwej, skutecznej dekomunizacji, konieczne jest zniszczenie archiwów bezpieki i ogłoszenie, że wszystkie możliwe publikacje z tego zatrutego źródła będą falsyfikatami i prowokacjami.
A wtedy dopiero możliwe będzie prawdziwe "rozliczenie”. Przecież prawdziwymi szkodnikami i wrogami narodu nie byli ci, na których bezpieka zastawiła sieć, albo nawet ci, co w tę sieć się wplątali, ale ci, którzy aktywnie, bezwstydnie, służyli bolszewizmowi.
Chodzą po Polsce, ba, pobierają emerytury, nawet uprzywilejowane, ludzie, którzy skazywali na śmierć, torturowali, okradali, szantażowali, donosili, więzili, zniesławiali rodaków. Co może jeszcze bardziej oburzające, ci, którzy przez lata i do nie dawna służyli obcej ideologii, rozmiękczali opór społeczeństwa, walczyli z samymi podstawami życia narodowego, pomagali prześladować Kościół, opaskudzali przeszłość polską, stosowali wzory rosyjskie, a robili to nie prywatnie ani mimochodem, ale piórem i słowem mass mediowym, stale i głośno, nadal piszą i głoszą. Odskoczyli na czas, a niektórzy nawet po czasie, i pouczają naród o patriotyzmie, niepodległości, wolności, demokracji, etosie, pluralizmie, postępie, tolerancji i innych cnotach.
W stosunku do pierwszej kategorii, byłych członków aparatu terroru, potrzebny jest sąd i prokuratura złożona z nowych, niekomunistycznego chowu, ludzi. Na tych drugich, może bardziej szkodliwych, sprostytuowanych intelektualistów i artystów, którzy już znowu pousadzali się w prasie i dyplomacji, nie pomoże sąd. Im trzeba pamiętać. Przypominać na każdym kroku, podrywać ich łżeautorytet, odmawiać prawa do pouczania narodu. Oczyszczenie życia publicznego z tego towarzystwa to na dłuższą metę najważniejsza, bo najtrwalsza, forma dekomunizacji. Autorytet w niepodległej Polsce powinni mieć tylko ci, którzy o tę niepodległość konsekwentnie i ofiarnie walczyli. Tych, którzy walczyli z niepodległością trzeba odsuwać od głosu. Ci zaś, którzy gryźli swą kość na boku, niech dalej to robią, ale niech zachowują się skromnie jako spece nie aktyw.
Dekomunizacja to nie tylko oczyszczenie życia z ideologii komunistycznej i odsunięcie na śmietnisko historii personelu politycznego PRL, to także dezynfekcja z moralności bolszewickiej, ze wschodniej dwulicowości i służalstwa, z lekceważenia siebie samego, swego społeczeństwa i prawdy.